
Ale nie o wyżywieniu w tym przedszkolu chciałam pisać. Pierwsza lampka jaka zaświeciła mi się, to gdy na pierwszym zebraniu rodziców były zbierane pieniążki na książki (w sumie to tzw. karty pracy)dla czterolatków. Byłam niewiarygodnie zaskoczona. Jak można takim małym dzieciom książki wprowadzać? Jakoś to przełknęłam, ale płacąc za "podręcznik" zadałam wychowawczyni pytanie :
"A co w tych kartach pracy się znajduje, ponieważ chciałabym wiedzieć nad czym pracować z dzieckiem?"
Odpowiedź zabrzmiała:
"Wie pani co, ja w sumie nie wiem bo jeszcze tych książek nie przeglądałyśmy."
W tym momencie zamarłam. Jak nauczyciel może wybierać podręcznik, jeśli nie wie jakie materiały się tam znajdują?
Lampka druga zapaliła mi się gdy zobaczyłam karteczkę z informacją o pobieraniu opłaty na książkę do religii. W tym momencie ciśnienie mi się podniosło. Ok, podręcznik wiedzy ogólnej niech będzie. Zamiast kserówek, może będą dzieci miały coś kolorowego. Ale książka do religii? Po co? Pamiętam, że w pierwszej klasie podstawówki nasza nauka religii kończyła się na opowieściach katechety i rysunkach do zeszytu, ale u czterolatków? Religia powinna się opierać tylko na opowieściach i ewentualnie śpiewaniu piosenek, może nauce modlitwy na pamięć. Ale na tym koniec!
Jednak najbardziej przeraził mnie sposób nauczania języka angielskiego. Moja siostra była nauczycielką tego języka w przedszkolach przez 10 lat. Jednak gdy weszła ustawa, że nauczyciel języków obcych i religii nie może realizować materiału w godzinach od 8-13 zrezygnowała z pracy, gdyż przestało się to opłacać. Ja między innymi przerwałam swoje studia, gdyż miałam po nich trafić właśnie do jej firmy, a praca jako przedszkolanka w obecnej chwili jest w moim mieście niemożliwa. Ze względu na to, wiem jak takie zajęcia powinny się odbywać. Słownictwo powinno się ograniczać do owoców, warzyw, części ciała itp. oraz do słownictwa tematycznego jak na przykład Boże Narodzenie czy Walentynki. Jednak moja córka przyszła do domu dwukrotnie z ZADANIEM DOMOWYM! Miała ułożyć z obrazków historyjkę na temat "szkła powiększającego" i pokolorować. Gdy to zobaczyłam, stwierdziłam, że zwariowałam. Od razu zadałam córce pytanie - czy ty słońce wiesz jak jest lupa po angielsku? Córka odpowiedziała "Mamusiu, nie pamiętam, bo to jest trudne, jakieś glas" No tak! Bo jak ma czteroletnie dziecko zapamiętać MAGNIFYING GLASS?
Po tygodniu córka przychodzi z kolejnym zadaniem domowym, w którym ma ułożyć kolejną historyjkę, a tym razem słówkiem przewodnim jest co? VACUUM CLEANER! Powiedziałam, basta! Moje dziecko na pewno w tym wieku nie będzie uczyć się tak trudnego słownictwa, bo się najzwyczajniej zrazi do języka, a tym bardziej mój czterolatek nie będzie odrabiać zadań domowych. Stwierdziłam, że sama będę się uczyć z nią słówek poprzez zabawę. Nie mam zamiaru odbierać jej kolejnych godzin dzieciństwa, jeśli od 8-13 w przedszkolu realizują podstawę programową, a po tych godzinach dziecko "wkuwa" angielski i religię.
Co prawda, muszę przyznać, że są efekty nauczania. Szczególnie jeśli chodzi o podstawy. Moja córka miała problem z rysowaniem, znaczy w sumie nie problem bo jej "dzieła" były odpowiednie do wieku, ale nadgoniła. W tej chwili widzę, że jest jedną z najlepszych w grupie, tak więc są tego plusy. Jeśli chodzi o program nauczania, też realizowany jest bardzo dobrze, gdyż córka zaskakuje mnie swoimi umiejętnościami. Ale czy mimo wszystko nie są te dzieciaczki za bardzo obciążone? Nie dość, że jest to rozłąka z rodzicem na wiele godzin, to jeszcze ten czas jest niewiarygodnie napakowany materiałem i czy zadania domowe dla czterolatka są koniecznością? Przeraża mnie to, bo gdzie jest miejsce na dzieciństwo? Mam wrażenie, że nauka poprzez zabawę zwyczajnie zanika, a nasze dzieci niestety na tym cierpią.